środa, 26 maja 2010

Czasem przesadzamy

Rozmowa z prof. Janem Miodkiem, językoznawcą, dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim.

- Panie profesorze, czy wysyła Pan sms-y lub e-maile?

- Nie! Moja żona już to potrafi i obiecała mnie nauczyć, ale ciągle nie mam na to czasu. Mało tego, chcę oświadczyć wszem i wobec, że nawet nie mam komórki! Najbiedniejsze są moje współpracownice, które obrywają za to, bo oczywiście jakiś pański kolega po fachu – nie chcę być złośliwy, ale oni są zwykle najbardziej natarczywi – domaga się „to proszę podać komórkę”. „Profesor nie ma komórki”, odpowiadają zgodnie z prawdą, więc reakcja jest zwykle taka: „Niech się pani nie wygłupia!” Ale doceniam wartość tego wynalazku i pewnie w przyszłości się nauczę...

- Zapytałem o sms-y, bo od pewnego czasu obserwujemy powstawanie nowego języka komunikacji, właśnie sms-owego.

- W ostatnich kilku odcinkach „Ojczyzny-polszczyzny” mówiłem o strukturach słowotwórczych, które się w tej chwili zrobiły bardzo modne, typu „spoko”, „nara”, „dozo”. Ja przy takich okazjach mówię, że czasy Internetu, a zwłaszcza sms-u, takim zabiegom słowotwórczym sprzyjają. A skoro już mówimy o e-mailu, proszę zauważyć, że tu już w nazwie operujemy skrótem („electronic mail” – poczta elektroniczna). Efekt tego jest taki, że w gazetach zaczynają się pojawiać konstrukcje typu „e-gospodarka”, „e-chłopi”! Jestem tym swoiście zafascynowany. To jest zmiana sytuacji komunikacyjnej. Jadę służbowo pociągiem do Warszawy. Patrzę na młodych ludzi, prowadzą ze sobą bardzo ożywioną dyskusję, a jednocześnie paluszki chodzą, bo oni nic nie robią, tylko nadają i odbierają sms-y. I ten młody człowiek jest rozgestykulowany i bardzo ekspresyjny w rozmowie z towarzyszem podróży, ale jednocześnie robi miny do tych tekstów sms-owych. To sprzyja symultanicznej sytuacji komunikacyjnej. Podobnie dzieje się w przekazie telewizyjnym – wystarczy popatrzeć na wiadomości TVN 24 – ekran podzielony jest na kilka części, każdy kwadracik przekazuje inne informacje, a widz te wszystkie informacje odbiera i wchłania. Człowiek musi się dziś przyzwyczaić do jednoczesnego odbioru nawet czterech form przekazu.

- Jak Pan reaguje, kiedy słyszy te wszystkie „nowe” słowa młodzieżowe? Denerwują Pana?

- Chociaż nie ukrywam, że jako człowieka grubo po pięćdziesiątce, to mnie denerwuje, ale zdaję sobie sprawę, że to jest pewien konflikt pokoleń, w związku z tym tylko młodych ludzi proszę, by tych słów nie nadużywali. Pamiętajmy, że oprócz tego „spoko”, tego „super’, tego „ekstra” są jednak jeszcze określenia typu „wspaniale”, „fantastycznie”, „cudownie”. Pamiętaj, że czy masz lat szesnaście czy dwadzieścia, czy sześćdziesiąt – miarą twojej atrakcyjności stylistycznej jako użytkownika języka, jako człowieka komunikującego się z innymi ludźmi, jest bogactwo form synonimicznych, które w sobie nosisz. Jeśli na wszystko reagujesz okrzykiem „wow” czy „super”, stajesz się potwornie nudny! W teorii komunikacji mówi się: zabijasz szczęście komunikacyjne. Na „szczęście komunikacyjne” pracuje mozaika form synonimicznych. Musiało do polszczyzny wejść to „wow”. Musiały wejść cząstki „super” i „ekstra”, jak wcześniej weszły „a-”, „mini”, „maksi”, „ultra”. To się musiało stać. Ale chodzi o to, żebyśmy się nie dali zwariować. Żebyśmy przestali przytakiwać wyłącznie za pomocą skalkowanego z angielskiego „dokładnie”.

- Czy musiało dojść do takiej wulgaryzacji języka? Jeszcze kilka lat temu nie było akceptacji dla pewnych słów. Dziś nawet opiniotwórczy dziennik nie wzbrania się przed używaniem słów w rodzaju „zajebiście”.

- Ja od paru tygodniu wybieram się z listem do Adama Michnika. Panie redaktorze, ranga pana gazety, jej poziom, powinny wykluczać takie zachowania językowe – tak mówię do Michnika. Dzieje się coś niedobrego. Są cytaty, że ktoś kogoś „rozpieprzył”, że to jest „upierdliwe”. Wysoka osoba w państwie, cytując swoją żonę mówi, że „ta pani to ma większe jaja niż niejeden mężczyzna”. I to się drukuje. Gdybym ja taki numer wywinął swojej żonie, to alboby mi żona nastrzelała po twarzy, albo wniosła sprawę o rozwód. Wzięty aktor rozmawia z kobietą w telewizji i rzuca słowami na wszystkie litery alfabetu, a ona się nie obraża. W czasach mojej młodości za każdą „cholerę” rzuconą przy koleżance trzeba było długo przepraszać. Gdybym dziś na stadionie krzyknął „sędzia kalosz” czy „sędzia kanarki doić”, to by powiedzieli „cholera, Wersalu mu się zachciało”. To świadczy, że nasz język się wypaczył.

- Słyszy się często, że język polski jest za trudny, nawet dla Polaków. A co dopiero dla obcokrajowców, których u nas coraz więcej. Może trzeba ten język jakoś uprościć?

- Proszę pana, to są wszystko mity! Podstawowym mitem jest, że polska ortografia jest najtrudniejsza na świecie, tymczasem polska ortografia jest sto razy łatwiejsza od niemieckiej, francuskiej czy angielskiej. Ortografia tych trzech języków przylega do ich stanów fonetycznych z wczesnego średniowiecza. My mamy raptem „rz” i „ó” i rodacy robią z tego problem nie do przejścia, chociaż na co dzień nie mają z tym najmniejszych kłopotów. Polska ortografia jest jedną z najłatwiejszych na świecie, a uznawana jest za najtrudniejszą. Te dyktanda [coroczne Dyktando organizowane w Katowicach oraz jego mutacje np. dla Polonii, obcokrajowców – przyp. MF] – niech one sobie trwają jako zabawa, ale one też utrwalają ten mit. Boże, ja też mogę wziąć słownik i ułożyć dyktando typu „gżegżółka nażarła się rzeżuchy i rzygała do brytfanny”, ale przecież nie o to chodzi. Każdy język ma swoje „biedy”. Ale proszę mi wierzyć, polszczyzna jest przeciętnie trudnym jednym z języków świata. Może mierząc stopień trudności rozbudowaną fleksją, na pewno język angielski będzie pod tym względem łatwiejszym, ale z kolei fonetyka angielska jest bardzo trudna, dystrybucja czasów przeszłych również. Zamknijmy ten temat obiektywną konkluzją: każdy język ma swoje obszary łatwiejsze i trudniejsze.

- Nasz język się zmienia, również jego reguły. Czy dobra jest sytuacja, kiedy mamy do wyboru dwie formy i obie są poprawne, jak np. „jest napisane” i „pisze”? Czy to nie wprowadza niepotrzebnego zamieszania?

- Najnowszy słownik poprawnej polszczyzny niejako zaaprobował normatywnie to, co de facto istnieje w języku, wprowadzając dwa poziomy normy, elitarną, tradycyjną i normę użytkową. Ja myślę, że to się cudownie dialektycznie dopełnia, bo język, żeby żyć, musi się nieustannie rozwijać. Ale żeby nasze porozumiewanie się międzyludzkie było tak bezproblemowe, to te konieczne zmiany muszą się dokonywać wolno. Język musi być jak przezroczysta szyba, niewidoczny w codziennym użytkowaniu.

- Wyobraża Pan sobie obrady przyszłego Parlamentu Europejskiego, w którym prawie każdy z przedstawicieli 25 państw mówi swoim językiem?

- Technicznie jest to możliwe, wiadomo, że są tłumacze kabinowi, słuchawki... Natomiast wydaje mi się, że oczywiście będzie dominacja angielskiego, francuskiego, niemieckiego, może dojść hiszpański. Ludzie będą coraz lepiej znali języki, wszyscy będą znali angielski i w niczym nie będzie to nam, w kraju, przeszkadzało. Polszczyzna nie zniknie z mapy języków europejskich czy światowych. Od strony językowej nie mam wobec Unii żadnych obaw.

- Nikt nas nie wyruguje z naszej kultury i naszego języka?

- Ci, którzy tak mówili i mówią, widocznie mają bardzo marne mniemanie o tej kulturze, skoro miałaby nas ta Europa w ciągu kilku lat zdominować. Trzeba mieć potworne kompleksy. Ja osobiście o polską kulturę się nie boję i nie boję się o język polski. Żebym ja nagle pod wpływem Brukseli do swojej żony czy syna mówił inaczej niż mówię, przecież to jest śmieszne! Czy to że po 89 r. odzyskaliśmy wolność, zmieniło jakoś pana stosunek do rodziców i innych ludzi? To, że do gospodarki weszły różne nowe słowa typu „laptop”, „marketing”, „mailing”, „leasing” – powinniśmy się tylko z tego cieszyć, że normalniejemy cywilizacyjnie, gospodarczo. Językowi polskiemu to nie zagraża, bo te wszystkie wyrazy są adaptowane.

- Nie powinniśmy tworzyć polskich odpowiedników?

- Nie, przecież to jest groteska! Przecież cała nasza historia, nasze słownictwo, to jest indoeuropejszczyzna zaadaptowana, a te „słowiańszczyzmy” stanowią góra 5 proc.

- A Francuzi...

- Francuzi plują sobie w brodę! W swojej idiotycznej antyamerykańskości dzisiejsi informatycy francuscy nie nadążają za resztą świata – bo musieli ponazywać po swojemu to wszystko, co na całym świecie brzmi tak samo jak źródłosłów angielski. Oczywiście nie można zachowywać się papugowato - bo my czasem przesadzamy. Uczyć się angielskiego - tak, ale nie grzeszyć nadgorliwością. Nie robić z walki Dawida z Goliatem walki „Dejwida”, czy z bogini Nike – bogini „Najki z Samotraki ”.

- Czy powstanie kiedyś wspólny język dla cywilizacji zachodniej?

- Myślę, że nie. Przykład esperanto – chociaż ten język ma swoich sympatyków – pokazuje, że to, co z konkursu, to, co sztucznie wymyślone, na ogół nie chwyci. Język to jest jedna wielka spontaniczność. Co najwyżej może być tak, że w jakimś kręgu kulturowym widać dominację jednego języka. W naszych czasach jest to angielszczyzna – tak się ułożyły dzieje świata. Ale pamiętajmy też, że są obszary świata, gdzie znajomość angielskiego nic nam nie da. I ta mozaikowość świata jest jego największą urodą.

- Dziękuję za rozmowę.

Jan Miodek urodził się w 1946 roku w Tarnowskich Górach (woj. śląskie). Od lat związany z Wrocławiem i Uniwersytetem Wrocławskim. Jest profesorem i dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Komitetu Językoznawstwa PAN oraz Rady Języka Polskiego. Oprócz wielu publikacji książkowych, jest również autorem nadawanego od 1987 r. programu telewizyjnego „Ojczyzna – polszczyzna”

Brak komentarzy: